Podczas czytania „Księżyca nad Rzymem” ma się wrażenie, jakby to był spacer po tym pięknym mieście z bohaterami opowieści. Ile czasu trzeba, by tak dobrze poznać i poczuć Rzym?

Po raz pierwszy odwiedziłam Rzym w 2000 roku, a potem wielokrotnie do niego wracałam. Niestety nigdy nie miałam szczęścia w nim mieszkać i poznawać go tak, jak poznają rzymianie. Zawsze byłam tylko turystką. Bez względu na to, czy przyjeżdżałam na weekend czy na dwa tygodnie, towarzyszył mi pośpiech i poczucie niespełnienia. W trakcie krótkich wizyt nie można przecież zobaczyć wszystkiego, o czym marzy się w długie zimowe wieczory, planując wyjazd. Przygotowywałam długą listę atrakcji, które muszę zobaczyć, a potem nie miałam siły, by zrealizować program. Z czasem miejsce listy zajął szkic, a moje pobyty stały się bardziej spontaniczne. Pozwalałam sobie na długie, niezaplanowane spacery, na odwiedzanie miejsc, o których nie wspominają przewodniki, fotografowanie podwórek, kapliczek, fontann i kołatek. Nie wykorzystywałam czasu tak efektywnie jak na początku, ale to właśnie wtedy zaczęłam czuć to miasto, z całą jego chaotyczną energią i radością, zmęczeniem, tłokiem i upałem, ale też z kolorami i smakami. Żeby się w Rzymie odnaleźć, trzeba się najpierw zgubić, poczuć serca wzruszenie i zmysłów pomieszanie.

To od Rzymu zaczęła się pani miłość do Włoch?

Wręcz przeciwnie, przez Rzym mało się nie odkochałam we Włoszech. Moja miłość do Włoch zaczęła się ponad dwadzieścia lat temu. Na studiach postanowiłam pisać pracę magisterską na temat wspomnień z podróży dziewiętnastowiecznej pisarki Łucji z Giedroyciów Rautenstrauchowej. Ówczesne podróżowanie po Italii było niespieszne, intelektualne, pełne wiedzy i refleksji. Trwało długo i znaczyło wiele. Trzytomowe dzieło Łucji „W Alpach i za Alpami” uwiodło mnie, zauroczyło i rozkochało we Włoszech. Pojechałam tam po studiach i wszystko, co przeczuwałam, sprawdziło się. Ten kraj naprawdę okazał się niezwykły. We Florencji przeżyłam estetyczne uniesienie, w Neapolu zrozumiałam, czym jest prawdziwa włoska kawa, na Capri zaczęłam swoją przyjaźń z likierem cytrynowym o wdzięcznej nazwie limoncello, w Amalfi odkryłam piękno włoskiego wybrzeża. A potem pojechałam do Rzymu i poczułam się tak, jakby nagle skończył się mój włoski sen. Zderzyłam się z miastem obcym, tłocznym i hałaśliwym, tak przepełnionym zabytkami, że trudno je było poukładać sobie w głowie. Biegłam za przewodnikiem, starając się nie zgubić w ciasnych, wypełnionych ludźmi uliczkach. Nie byłam w stanie nic zapamiętać, niczym się wzruszyć czy zachwycić. Po kilkugodzinnym spacerze miałam dość, chciałam po prostu uciec stamtąd i nigdy więcej nie wracać. Na szczęście wróciłam, a Rzym pokazał mi też inne swoje oblicze.

Jak często odwiedza pani słoneczną Italię?

Zdecydowanie za rzadko. Chciałabym bywać tam znacznie częściej, dłużej i intensywniej.

Myślała pani o tym, żeby się przenieść do Włoch na stałe?

Myślę o tym za każdym razem, gdy temperatura spada poniżej dwudziestu stopni, czyli przez mniej więcej dziesięć miesięcy w roku… A poważnie mówiąc, jak każdemu, kto kocha Włochy, mnie też przychodziła do głowy myśl o wyjeździe tam na stałe, o osiedleniu się gdzieś na prowincji, robieniu zakupów na miejscowym targu i pisaniu książek na tarasie pod włoskim błękitem. Każdy z nas rozpieszcza w sobie jakieś marzenie o życiu idealnym, moje bez wątpienia toczyłoby się w rozsłonecznionych Włoszech. Sęk w tym, że życie nie jest idealne i nigdy nie będzie. Trzeba oswajać świat, w którym się żyje, wprowadzać do niego ułamki marzeń. Wraz z grupą przyjaciół, tak samo jak ja rozkochanych we Włoszech, staramy się żyć tu w Polsce, ale trochę po włosku. Otaczamy się włoską kulturą, obdarowujemy się książkami na temat Włoch, wieczorami popijamy włoskie wino, a gości witamy miską spaghetti. Zabieramy sobie z Włoch to, co najpiękniejsze i po cichutku, po kryjomu przenosimy to do Polski. Tylko ze słońcem tak się nie da…

Czy marzenie Laury o studiowaniu historii sztuki w ojczyźnie wszelkiego piękna to w jakimś stopniu pani własne marzenia?

Kiedy zaczynałam swoją przygodę z Italią, bardzo mgliście zdawałam sobie sprawę z tego, jak wielkie bogactwo sztuki czeka tam na mnie. Myliły mi się nazwiska, daty, obrazy. Wszystkiego było za dużo, łatwo było się zgubić w tym nadmiarze. W Polsce czytałam książki i oglądałam albumy, ale dopiero bezpośrednie obcowanie ze sztuką daje prawdziwe emocje, a one sprawiają, że zaczyna się iść swoją ścieżką zachwytu, wybiera się i zapamiętuje to, co dla nas najpiękniejsze. Studiowanie sztuki zamienia się w podążanie za sztuką. Mnie to wciągnęło i trzyma w uścisku do dziś. Zaglądam do każdego kościoła i muzeum, zadzieram głowę w poszukiwaniu pięknych obrazów na murach, odnajduję w naturze widoki z wielkich mistrzów. Nie dałoby się tego wszystkiego przeżyć i zobaczyć, gdyby nie osobiste spotkania z Italią. Ja wpadam tam z krótkimi wizytami, Laurze dałam więcej czasu, pozwoliłam jej włóczyć się po rzymskich galeriach bez patrzenia na zegarek. Dzięki temu i ja mogłam trochę zwolnić tempo i pokontemplować Caravaggia czy Berniniego. To jedna z zalet pisania, kreowania świata.

Czy od dziecka marzyła pani o tym, żeby zostać pisarką?

Na zdjęciach z dzieciństwa widać raczej lekarza niż pisarkę, wszędzie są słuchawki, miśki z obandażowanymi łapami, stoły operacyjne. Ale kiedy tylko nauczyłam się pisać, zmieniłam zdanie. W wieku siedmiu lat napisałam swój pierwszy tomik poezji i ogłosiłam światu, że mój pomysł na życie to pisanie. Potem były opowiadania, gazetki szkolne, wiersze satyryczne na akademie. Wszystko, co można było wówczas napisać, napisałam. I nie przeszło mi. Wręcz przeciwnie, z każdym kolejnym napisanym słowem byłam bardziej pewna, że naprawdę chcę to robić.

A w jaki sposób zaczęła się pani dorosła droga literacka?

To było tak naturalne, że nawet nie wiem, w którym momencie to się stało. Z piszącej nastolatki stałam się piszącą studentką polonistyki, a potem autorką pierwszych książek. Zawsze marzyłam o napisaniu powieści, ale musiało minąć trochę czasu, nim dojrzałam do tego, by zmierzyć się z fabułą. Na początku pisałam zupełnie inne rzeczy.

No właśnie, ma pani na koncie podręczniki szkolne, poradniki, a nawet książkę kulinarną na temat kuchni portugalskiej. Sporo i różnorodnie…

Tak naprawdę mam na swoim koncie znacznie więcej. Nic, co można napisać, nie jest mi straszne. Kiedy pracowałam w piśmie dla młodzieży, naturalnym wyborem było pisanie książek edukacyjnych. Potem przyszedł czas prasy kobiecej, nieco później specjalistycznej, wtedy współtworzyłam różne opracowania fachowe. A kulinaria idą za mną przez całe życie. Ogromnie się ucieszyłam, gdy przyjemność gotowania i czytania o gotowaniu zaczęła przekładać się na życie zawodowe i mogłam o tym również pisać. Opowiedziałam o kuchni portugalskiej, w tej samej serii z innymi autorami tworzyłam też opowieści o kuchni greckiej, hiszpańskiej, rosyjskiej, meksykańskiej czy amerykańskiej. Napisałam też kilkaset drobnych tekstów kulinarnych, oczywiście z największą przyjemnością pisało mi się zawsze o kuchni śródziemnomorskiej, przede wszystkim włoskiej.

Czy jest jeszcze jakiś projekt, którego chciałaby się pani podjąć, a dotąd nie miała okazji?

Życia mi nie starczy na zrealizowanie wszystkich pomysłów, które krążą wokół mnie. Marzy mi się kilka książek o Włoszech, chciałabym napisać kryminał, połączyć pisanie z fotografowaniem i rysowaniem…

A nad czym w tej chwili pani pracuje?

Niestety ja zawsze pracuję nad kilkoma rzeczami jednocześnie. Powinnam się skupić na jednej rzeczy, a następną zaczynać wtedy, gdy poprzednia jest skończona. Porządny, dobrze zorganizowany pisarz tak pewnie robi, ale mnie roznosi twórcza energia i pracuję nad tym, co mi w danym momencie w duszy gra. Piszę kolejną powieść obyczajową, wymyślam kryminał, zbieram materiały do przewodnika po Włoszech, poza tym prowadzę bloga „Pszczółka w Rzymie”, w którym razem z Laurą Pszczółką, bohaterką powieści „Księżyc nad Rzymem”, opowiadamy o stolicy Włoch.

Czy w takiej sytuacji jest pani w stanie pracować w atmosferze upragnionego południowego, włoskiego luzu?

Całe moje życie to próba znalezienia równowagi między zdystansowaniem i zorganizowaniem człowieka Północy a radością i spontanicznością Południa. Marzy mi się życie po włosku, prosecco i spaghetti w promieniach słońca, ale doceniam też swoją północną precyzję i skłonność do planowania. Trzeba to jakoś godzić, więc raz siedzę w fotelu z kalendarzem na kolanach i szczegółowo planuję kolejne sceny w książce, innym razem siedzę na tarasie z kotem na kolanach i daję się porwać najdzikszym pomysłom moich bohaterów. Nie mam komfortu, by pisać tylko wtedy, kiedy jestem w świetnym nastroju, czasami trzeba się zmusić do pisania, wtedy przydaje się północna organizacja i poczucie obowiązku. Ale i w takich chwilach trzeba do głosu dopuścić trochę południowej radości, w przeciwnym razie bohaterowie będą smutni, a ich życie pozbawione blasku.

Warto mieć pozytywne nastawienie w życiu?

Trzeba mieć! Być może smutek uszlachetnia, a pesymizm chroni przed niebezpieczeństwami świata, ale to radość daje energię do działania i tworzenia. Trudność polega tylko na tym, że radość nie jest nam dana raz na zawsze, jej odczuwanie trzeba trenować. Rozpieszczać w sobie dobre chwile, przedłużać dobre myśli, szukać dobrych ludzi i dobrych emocji. Podobno do pokonania jednej złej myśli potrzeba czterech myśli dobrych. A że nie brakuje wokół nas złych momentów, odzyskiwanie równowagi wymaga naprawdę dużego zaangażowania i wielu, wielu drobnych radości, które trzeba dostrzec i zmagazynować w sobie, aby było nam lepiej.

Takie jest przesłanie pani książek?

W poprzedniej powieści „Słońce za zakrętem” główna bohaterka w wyniku wypadku straciła władzę w nogach, w „Księżycu nad Rzymem” Andreę budzą w nocy koszmarne sny, a ciotka Laury do dziś nie pogodziła się z rodzinnym smutkiem sprzed kilkudziesięciu lat. Życie jest pełne trudów i zakrętów, nie unikniemy ich i nie chodzi o to, by udawać, że zło się nie dzieje. Chodzi o to, by dostrzegać również dobre strony życia. Czasami na przekór tym wszystkim, którzy się poddali lub w ogóle nie spróbowali, wbrew opiniom krytyków, rozmaitych narzekaczy i maruderów. Nie istnieje życie idealne, ale możemy je przeżyć radośnie.


Wywiad ukazał się w „Słowie Trójmiasta” 11/2017