W tytułach pani powieści znajdujemy odwołania do gwiazd i satelitów: „Słońce za zakrętem”, „Księżyc nad Rzymem”. Przypadek? Z fabuły wynika, że jednak pani bohaterowie mocno trzymają się ziemi…
Słońce jest dla mnie czymś więcej niż tylko odległym bytem kosmicznym, to kwintesencja wszelkiej energii, siły, radości życia. To światło i ciepło. Z kolei księżyc to dobra energia ciszy i ukojenia. Słońce pobudza, księżyc uspokaja. Idealne połączenie. „Słońce za zakrętem” było opowieścią o budzeniu się do życia po tragedii, która zatrzymała czyjś świat. Słońce ogrzewało tam zranione dusze i wyznaczało nowe drogi. W „Księżycu nad Rzymem” też jest mnóstwo słońca, nie sposób przecież wyobrazić sobie Rzymu bez słonecznych rozblasków i ciepłych promieni osiadających na odkrytych ramionach, ale jest tam też miejsce na przyjazną ciszę, wspomnienia, długie wieczorne rozmowy i sny. Księżyc w tej historii równoważy słoneczne nieumiarkowanie. Moi bohaterowie mocno trzymają się ziemi, nie przeszkadza im to jednak spoglądać w niebo, w stronę słońca i księżyca, w poszukiwaniu kosmicznego ładu.
Najnowsza pani książka to nie są „Rzymskie wakacje” w polsko-włoskim anturażu, jak w filmie z Audrey Hepburn i Gregorym Peckiem. Czym zatem jest ta powieść, zważywszy, że o stolicy Włoch ukazało się już milion książek? Co wnosi nowego do naszej wiedzy?
W wielu książkach, których akcja dzieje się w Rzymie, miasto stanowi tylko efektowną dekorację, bohaterowie mogliby swoją miłość przeżywać równie dobrze w Tokio czy Sydney. W mojej opowieści Rzym jest współbohaterem, bez niego po prostu nie byłoby tej historii. Laura i Andrea nie spotkaliby się w Tokio, nie czuliby się szczęśliwi w Sydney. Rzym staje się centrum ich świata. To tu podziwiają płótna Caravaggia, tu dają się uwieść pięknu rzeźb Berniniego, tu sekretnie spoglądają na dzieła Michała Anioła. Wiedzą wystarczająco dużo o mieście, by czuć się częścią tej historii o nieprzemijaniu, o wzlotach i upadkach, o pięknie, które samo siebie prześciga. Naprawdę niewiele jest miejsc na świecie, gdzie to wszystko splatałoby się ze sobą tak intensywnie. Rzym jest wielką opowieścią, rozpisaną na stulecia i miliony ludzkich losów, a Laura i Andrea próbują w niej odnaleźć siebie nawzajem.
Kiedy i w jakich okolicznościach zaczęła się pani fascynacja Italią? Ile podróży do Włoch już pani odbyła? Czy Rzym jest pani najbliższy spośród wszystkich włoskich miast?
Moja fascynacja tym krajem zaczęła się na studiach, pisałam pracę magisterską na temat polskiej pisarki Łucji z Giedroyciów Rautenstrauchowej i jej wspomnień z podróży do Włoch „W Alpach i za Alpami”. Wymagało to ode mnie przeczytania setek wspomnień z podróży do Włoch, rozmaitych opowieści o odkrywaniu tego kraju i zakochiwaniu się w nim. Przeszłam tę samą drogę. Po studiach pojechałam tam, odkryłam i zakochałam się. Nie liczę swoich włoskich podróży, ale przez te lata nazbierało się ich sporo. Zjechałam kraj wzdłuż i wszerz, choć wciąż jeszcze są miejsca, do których nie dotarłam i mam je na liście marzeń. W moim sercu jest miejsce dla wszystkich, ale bój o miłość największą toczą ze sobą niezmiennie Rzym i Toskania. Dwa różne żywioły, dwa różne światy, a jednak miłość do nich równie silna…
Czy nie myślała pani o przeprowadzce na stałe do Wiecznego Miasta? U nas nie jest tak słonecznie i księżycowo…
Nigdy nie myślałam o przeprowadzce do innego kraju, nawet do Włoch. Chcę mieć w sobie samoodnawiającą się ciekawość powrotów, radość człowieka Północy, który wysiada z samolotu i czuje ciepły powiew włoskiego wiatru na twarzy. Chcę powtarzać to doświadczenie, cieszyć się nim jak dziecko, tęsknić za nim w długie zimowe wieczory i czekać na kolejne podróże w stronę włoskiego słońca i księżyca.
Do jakiego stopnia Laura Pszczółka jest porte-parole autorki powieści? Co skłoniło panią do napisania tej książki?
Podobnie jak Laura kocham Włochy, spacery w słońcu, włóczenie się po zaułkach, długie godziny w galeriach sztuki i szukanie miejscowych smaków. Obu jest nam zimno w Polsce, obie lubimy się zamyślić nad życiem przy dobrej kawie i obie odnajdujemy radość w rozmowie z drugim człowiekiem. Właśnie dlatego powstała ta książka – żeby opowiedzieć o tym, co nas łączy, o naszej wspólnych marzeniach i pomysłach na życie.
Żeby zachwycać się Rzymem, nie trzeba czytać powieści, wystarczy pojechać z bedekerem w rękach. Podjęła się pani niezwykłej misji – przekonania nas, że Rzym to miasto wyjątkowe, gdzie wszystko jest inne: ludzie, uczucia, zabytki, kolory, zapachy… Czy o to chodziło?
Nie przekonam nikogo, że Rzym jest wyjątkowy, ale mogę spróbować przekonać, że warto go odwiedzić. Każdy musi sam zachwycić się Campo de’Fiori i Piazza Navona, ocenić czy lepsza jest kawa w Złotej Filiżance czy w Świętym Eustachiu, wybrać najpiękniejszą panoramę i najsmaczniejsze lody. Ja chcę opowiedzieć o tym mieście tak, by czytelnik po przeczytaniu książki pomyślał: „Dlaczego ja tam jeszcze nie byłem?”.
Na koniec poproszę o kilka słów na temat… makaronu i kawy. Czy to prawda, że poza Włochami smakują inaczej?
O makaronie i kawie można mówić długo i namiętnie. Włosi potrafią spierać się o to, czy sos pasuje do jakiegoś kształtu makaronu, i robią to z pasją równą dyskusjom piłkarskim, gestykulując i powołując się na najwyższe autorytety, czyli swoje mamy. We włoskim domu nie ma milczących obiadów, makaron otwiera dusze, tu się rozmawia, kłóci, omawia sprawy rodzinne i towarzyskie. W restauracji kelner próbuje nawiązać rozmowę, często na sale wpada kucharz czy sam właściciel. W Polsce można ugotować taki sam makaron jak we Włoszech, a jednak przy stole nie ma tej pasji, która rozjaśnia włoskie posiłki. I rzeczywiście smak staje się mniej namiętny. Jeśli natomiast chodzi o kawę… to smakuje ona zupełnie inaczej nie tylko w sensie metaforycznym, ale i całkiem konkretnym, fizycznym. Nie odkryłam jeszcze przyczyny, ale nie udało mi się jeszcze w Polsce napić takiego prawdziwego espresso. Zawsze dostaję coś, co je zaledwie przypomina. Zresztą polskie cappuccino również do pięt nie dorasta tym włoskim. Wypicie dobrej kawy to jest zawsze pierwsza rzecz, którą robię po przylocie do Włoch…