Znowu jej to zrobił.
Nie zostawił miejsca na cudowną niewiedzę, którą podnieca perspektywa poznania prawdy. Nie dał szansy na własne zdanie.
Nie zaufał.
Powiedział wszystko. O wszystko za dużo.
– Sztukę trzeba oglądać świadomie – powiedział, gdy wchodzili do sali.
Był tu już kiedyś. Wiedział, czego się spodziewać zaraz przy wejściu, jakie płótna pojawią się w kolejnej sali i jak należy iść, by wędrówka przyniosła najwięcej estetycznych doznań. Opowiadał o tym wczoraj, zaczął nawet rysować plan całej galerii i zaznaczał obrazy, przed którymi trzeba się zatrzymać. Poprosiła, aby pozwolił jej odkrywać wszystko samodzielnie, ale tylko wzruszył ramionami.
– Skoro ktoś wie więcej od ciebie, to powinnaś skorzystać.
Ona rzeczywiście dopiero zaczynała swoją wielką wędrówkę po sztuce największej. Znała nazwiska i tytuły obrazów, ale nie widziała ich, nie przeżyła, nie wgryzła się jeszcze w ich symbole, metafory i sensy ukryte. Czytała, że tu zabijają miłość, a tam zwycięża powołanie, ale na razie nie chciała tego wiedzieć. Potrzebowała całej swojej niewiedzy, by spotkać się ze sztuką na czysto, bez tysiąca interpretacji i bez uprzedzeń.
– Jak będziesz zatrzymywała się przy każdym obrazie, to świt nas tu zastanie – mruknął, gdy stanęła przy maleńkiej Madonnie z Dzieciątkiem.
Jakiś chłopiec przystanął zainteresowany, ale matka pociągnęła go do sali, gdzie było co oglądać. Teraz stała już tylko ona. Minuty mijały, a ona dawała się wciągać migdałowemu spojrzeniu trzynastowiecznej kobiety, którą powołał do życia jakiś nieznany sieneński malarz, aby mogła zwisnąć w domu bogatego kupca. A może towarzyszyła jego córce, gdy wbrew swej woli szła do ołtarza, wydana przez ojca za szpetnego, lecz majętnego klienta. Dzieciątko w ramionach Madonny nie wyszło malarzowi najlepiej, ale świadome swej niedoskonałości starało się całą uwagę widza przesunąć na swoją magicznie piękną matkę, jakby nie o nie tu chodziło. Ksiądz dobrodziej pewnie by tego nie pochwalił. Ale co on może wiedzieć o ludzkiej miłości…
– Chodź dalej – pociągnął ją za rękę i bezwolną przeprowadził do sali, w której tłum zgęstniał. Zadbał, by stanęła dokładnie naprzeciw obleganego obrazu, sprawdził nawet, czy światło równo oświetla każdą postać.
Piękna kobieta spoglądała przed siebie niewidzącym wzrokiem. Nagie ramiona osłaniały długie włosy, ale i tak widać było piękno młodej skóry, blask światła rozpryskującego się na szyi, która prowadziła głowę w stronę zamyślenia. Dłoń kobiety próbowała coś przykryć, ale sama była tak intymnie szczera, że jej obecność zdradzała więcej niż odsłonięte ramiona. O czym myśli ta kobieta? O mężczyźnie, który właśnie wyszedł z jej sypialni? Może obiecał, ze wróci, a może zostawił na kołdrze garść złotych monet, zadowolony ze spotkania. Może rozkochał ją w sobie, otworzył na przyszłość, w którą już nie wierzyła, a potem powiedział, że musi wracać do żony. Czy nowy świt przyniesie ulgę? Czy uratuje miłość, która zgasła jej w oczach?
– Widzisz tę lampkę oliwną u jej stóp? – szepnął. – To Maria Magdalena, pokutująca grzesznica, kiedyś odwrócona od Boga, dziś Bogu oddana.
Po lampce się domyślicie, zabrzmiało jej w głowie. Raz jeszcze spojrzała na kobietę, która nagle straciła swoją tajemnicę. No tak, miłość ponad ciałem, ponad namiętnością, ponad ziemską zdradą i zazdrością. Symbol.
– Tamto musi ci się spodobać – przesunął ją na drugi koniec sali, gdzie wisiał wielki obraz w ramach, które zdawały się zakleszczać w złotym uścisku maleńkie postaci.
Dużo ich było, wszystkie wirujące wokół Dzieciątka ułożonego przez matkę na swej błękitnej szacie. Wokół biednie, pastuszkowie rozglądający się za jedzeniem, zwierzęta chude, nie dające nadziei na dobre czasy, jacyś zmęczeni wędrowcy przez szopą. A tylko krok dalej galeria dziwnych postaci, niczym zesłańcy ze świata równoległego, napawający się swą świetlistością i chwałą. Kolorowe szaty jak krzyk niezrozumienia, rekwizyty niczym z Komedii dell’arte. Przedstawienie się zaczyna, dzieciątko się narodziło.
– Spójrz na prawo. To święta Łucja ze swoimi oczami na tacy, Święta Katarzyna Aleksandryjska z kołem, na którym ją torturowano. A tam z tyłu święty Wawrzyniec z rożnem i Ambroży ze zdartą skórą…
Opowieść płynęła gładko. Wytłumaczył jej wszystko. Tłum dziwnych gości zamienił w uduchowioną wspólnotę męczeństwa, nadał nowe znaczenia każdej figurze i pochyleniu ciała. Pewnie tak trzeba było, skoro w tamtych czasach wszyscy wiedzieli, co autor chciał powiedzieć. Tylko że ona nie chciała wiedzieć. Jeszcze nie teraz.
Chciała zacząć od pytań i od emocji. Wiedza miała przyjść wtedy, gdy już będzie czuła, gdy zapełni swoją ścieżkę wzruszeniami. Chciała być jak prostaczkowie przed Dzieciątkiem, nie rozumiejący, ale czujący, że uczestniczą w czymś wielkim.
On w ciągu pięciu minut przepchnął ją nad przepaścią na stronę ludzi świadomych, na siłę zaprosił ją do świata tych, którzy wiedzą. Weszła do grona nielicznych, którym nie w głowie proste wzruszenia i długie godziny zastanawiania się nad smutkiem tej nagiej kobiety zasłaniającej się włosami. Im wystarczy rzut oka, by po lampce się domyślili i już wiedzieli. Piękna Magdalena, powiedzą i pomkną do przebitego strzałami Sebastiana czy świętej Agaty, która po wsze czasy już trzymać będzie w ręce świecę, na pamiątkę swej śmierci w płomieniach. Jacy oni dumni, że dotarli do sensów ukrytych.
Jaka ona smutna, że wyrwano jej wzruszenie. Jedyną rzecz, która opierała się jeszcze normom wyznaczonym przez kanon.